Dwór skrzydeł i zguby; Sarah J. Maas – opinia o książce #11

źródło: lubimyczytac.pl
Tytuł: Dwór skrzydeł i zguby (A Court of Wings and Ruin)
Autor: Sarah J. Maas (Szklany tron)
Wydawnictwo: Uroboros
Rok wydania: 2017
Gatunek: fantasy, literatura młodzieżowa, Young Adult, New Adult
Forma: wydanie papierowe, oprawa miękka/audiobook (Legimi)
Liczba stron: 848
Czyta: Anna Szawiel
Czas trwania: 25 godz. 31 min

Ciężko jest napisać cokolwiek o książce składającej się z tak wielu wydarzeń i, o której już dawno chyba wszystko zostało powiedziane. Jednak sama jestem świeżo po lekturze Dworu skrzydeł i zguby i chętnie dołożę swoje trzy grosze oraz potraktuję tę opinię, jako możliwość porozmawiania o wartości audiobooków.

Przyznam, że przy lekturze trzeciej części ACOTAR miałam bardzo duży kryzys. Zacięłam się po 1/3 historii i przez pół roku nie przewróciłam ani jednej strony. Z zastoju pomogło mi wyjść Legimi, które w swojej ofercie ma audiobooki Dworów i dzięki temu mogłam kontynuować przygodę w Prythianie wraz z Anną Szawiel, która na nowo wprowadziła mnie w ten świat. Książkę skończyłam w kilka dni i cieszę się, że jednak do niej wróciłam.

Tutaj może pojawić się kilka wątpliwości, bo przecież słuchanie audiobooka to niejako poznawanie czyjejś interpretacji książki, podczas gdy, czytając ją, tworzymy sobie własną, idealną wizję historii, sami intonujemy wypowiedzi postaci, co bardzo często buduje ich charaktery. Ponadto, wiele stwierdzeń brzmi dobrze tylko, gdy słyszymy je „w naszej głowie”, ale kiedy docierają do uszu powodują mniejszy bądź większy cringe, co odbiera powagę opisanych sytuacji. Te oraz inne zarzuty są po części prawdą. Ja natomiast traktuję audiobooki, jako pomoc w przebrnięciu przez momenty, które są dla mnie ciężkie, a mimo to chcę poznać całą historię. Są pełnowartościową opowieścią, cudownym dodatkiem do jazdy autem, robienia zakupów czy zdjęć, sprzątania i innych czynności, podczas robienia, których klasyczne czytanie jest niemożliwe. Wierzcie lub nie, potrafiłam iść ulicą i uśmiechać się do siebie, jak głupia albo pośpiesznie sięgać do telefonu i wyłączać audiobooka, gdy twierdziłam, że jednak z tym fragmentem nie chciałabym się zapoznawać w miejscu publicznym lub żeby ktoś szeptał mi do ucha o miłosnych uniesieniach Feyry i Rhysanda – wtedy czytałam je sama, bo przecież miałam wybór, jeżeli chodzi o możliwość zapoznania się z tą historią. Słuchałam i śmiałam się, płakałam, jak szalona, a moja skóra pokrywała się gęsią skórką przy bardziej szokujących czy emocjonujących momentach. Przeżywałam tę książkę, tak jakbym czytała ją sama i przede wszystkim, zapoznałam się z nią szybko. Jestem niestety typem wolnego czytacza – czasami nawet bardzo wolnego, kiedy w książce nie pojawiają się (moje ulubione) sceny miłosne – więc to, że ktoś czyta historię za mnie jest zbawieniem.

Dwór skrzydeł i zguby wzbudzał we mnie wiele skrajnych emocji. Od śmiechu, poprzez szok, aż do płaczu, ale także zdenerwowanie i niecierpliwość. Po części było ono spowodowane długością całej historii, która, takie odniosłam wrażenie, niewiele wniosła w perspektywie serii. Owszem, dzieją się tam rzeczy ważne, definiujące i przewartościowujące bohaterów, ale tu pojawia się moje zdenerwowanie. Bohaterowie są jak chorągiewki, po każdym z nich można się spodziewać wszystkiego. Wyskakują, jak króliki z kapeluszy i równie szybko znikają. Ich zachowania zmieniają się bez żadnej konkretnej przyczyny, burząc całkowicie rysujący się przed nami bieg historii. Nagle rzeczy, które w poprzednich częściach były nie do zrobienia, sytuacje nie do przeskoczenia, w perspektywie nowych problemów stają się błahostką, a stawienie im czoła w rzeczywistości całkowicie odbiega od kształtowanej przed nami wizji grozy. Są oczywiście też postaci cudownie wykreowane, sympatyczne, takie, które kocha się już od pierwszego akapitu, w którym się pojawiają, ale nigdy nie wiadomo, co im do łba strzeli.

Jednak nie da się ukryć, że Dwór skrzydeł i zguby jest powieścią epicką. Knowania, zemsta, wojna, strata, rozgoryczenie, poczucie zdrady – to tylko niektóre emocje, które targają bohaterami i zmuszają ich do podjęcia takich, a nie innych decyzji. Wojna, która wisi w powietrzu jest wyraźnie wyczuwalna. Poddenerwowani bohaterowie, zdający sobie sprawę, o jaką cenę toczą się spływające potokami krwi bitwy. Walka z presją, która na nich ciąży. Czas, którego mają coraz mniej. A jednak Sarah J. Maas potrafiła także przemycić tak charakterystyczny dla poprzednich części humor i niejednokrotnie zachwycać łagodnością, jaką obdarzają się nawzajem bohaterowie. Po raz pierwszy po przeczytaniu książki czułam do niej początkowo niechęć i przesyt (mimo dostarczonych mi przez nią cudownych emocji), ale nazajutrz chwycił mnie największy w historii kac, powodujący, że wchodząc do księgarni dostawałam mdłości i już niesamowicie tęsknię za wykreowanym przez Maas światem i niektórymi bohaterami – głównie drugoplanowymi.

Mimo oczywistych wad, związanych głównie z powiewającymi na wietrze postaciami, książka ta wywołuje emocje – zarówno te dobre, jak i złe – i chociaż jestem zdania, że gdyby Maas pokusiła się o trochę więcej rozmachu i poświęcenia bohaterów, tak właśnie mogłaby się zakończyć ta seria. Owszem, miło by było zawsze wrócić do tego świata w nowelkach, ale jednak mam wrażenie, że autorce wyczerpały się pomysły poprowadzenia tej historii dalej przez główną bohaterkę. Mimo wszystko, sięgnę po kolejną książkę z tej serii (nie tylko A Court of Frost and Starlight), bo po prostu ją szczerze pokochałam, a przecież prawdziwej miłości nie porzuca się po pierwszej kłótni. Na tej części, pomimo tego całego jadu, który tu wylałam, bawiłam się znakomicie i bardzo chcę poznać dalsze losy nie tyle głównych, co pobocznych postaci. Ach, o ile lepiej by się to teraz czytało z perspektywy Luciena, Elainy, Nesty, Azriela, bo mam wrażenie, że Feyra pokazała nam już wszystko, co miała do zaoferowania. Amen.

Ocena: 7/10
bardzo dobra

Znajdź mnie na Lubimy czytać i Goodreads

Komentarze